2 maja – Dzień Flagi Rzeczypospolitej Polskiej. Dzień, który miał przypominać o wspólnocie. O biało-czerwonych barwach, pod którymi ginęli nasi przodkowie, ale też marzyli o wolności, budowali państwo, spierali się i jednoczyli. Dzień, który miał wzmacniać tożsamość narodową, łączyć obywateli ponad podziałami.
Ale coś się stało. Coś się psuje.
Flaga, zamiast być symbolem wspólnym – zaczęła być wykorzystywana w sposób instrumentalny. Jednego dnia na wiecu politycznym, drugiego – na pikiecie przeciw sąsiadom, trzeciego – na transparencie przy barze z kebabem. Niektórzy owijają się nią jak peleryną, inni wieszają ją do góry nogami, jeszcze inni drukują ją na szalikach, czapkach, a czasem nawet – niestety – na opakowaniach kiełbasy.
Czy to jeszcze szacunek, czy już zużycie symbolu?
Flaga narodowa to nie rekwizyt teatralny. Nie jest jednorazowym gadżetem na okazję, nie powinna być też tłem dla osobistych frustracji, politycznych okrzyków, czy agresji ulicznej. A jednak coraz częściej ją tak widujemy – używaną nie po to, by łączyć, ale by wyznaczać granice: kto „prawdziwy”, kto „lepszy”, kto „swój”.
To boli. Bo gdzieś po drodze zgubiliśmy sens. A przecież flaga to coś więcej niż tkanina – to znak wspólnej historii, trudnych losów, wspólnej ziemi i języka. I choć możemy się różnić poglądami, aspiracjami, wizją przyszłości – biało-czerwona powinna być dla nas wspólnym punktem odniesienia. Nie narzędziem do podziału.
W dniu flagi nie chodzi o to, by obwiesić się symbolami. Chodzi o to, by je zrozumieć. Chodzi o zadumę, nie tylko o ekspozycję. O ciszę z szacunkiem, nie o krzyk z megafonu.
Zatem dzisiaj, kiedy znowu wywieszamy flagi na balkonach i masztach, zatrzymajmy się na chwilę. Nie pytajmy, kto bardziej zasługuje na to, by ją nosić. Zamiast tego zapytajmy: co możemy zrobić, by nie wstydzić się jej używania. I byśmy, patrząc na nią – biało-czerwoną – widzieli nie podziały, lecz wspólnotę.
Autor: Rafał Chwaliński