Co tam panie w polityce: Debata prezydencka – teatr obietnic czy pokaz osobowości?

co tam panie w polityce debata prezydencka

12 maja 2025 roku Polacy zasiedli przed telewizorami, by obejrzeć debatę prezydencką w TVP, TVN i Polsat News. Spodziewali się poważnej rozmowy o wizji państwa, roli prezydenta i planach kandydatów na najbliższe pięć lat. Dostali za to polityczny ring, na którym ciosy poniżej pasa, koperty z „hakami” i wzajemne oskarżenia zdominowały przekaz. Rafał Trzaskowski i Karol Nawrocki wymieniali się nie tylko argumentami, ale i złośliwościami, a Sławomir Mentzen dolewał oliwy do ognia swoimi kontrowersyjnymi bon motami. Gdzieś w tym chaosie zgubiła się istota urzędu prezydenta – konstytucyjna rola, która w kampanii zamieniła się w festiwal obietnic bez pokrycia.

Czym debata powinna być?

Prezydent w polskim systemie prawnym to nie wszechmocny władca, a raczej strażnik konstytucji, mediator i reprezentant państwa na arenie międzynarodowej. Zgodnie z Konstytucją RP, prezydent ma kompetencje głównie w trzech obszarach: reprezentacyjne (np. ratyfikowanie umów międzynarodowych), kontrolne (np. prawo weta ustawodawczego) oraz związane z bezpieczeństwem (np. zwierzchnictwo nad siłami zbrojnymi). Nie jest premierem, nie pisze ustaw, nie ma inicjatywy ustawodawczej w praktyce, ani nie kontroluje budżetu państwa. Debata prezydencka powinna więc być miejscem, gdzie kandydaci pokazują, jak widzą siebie w tej roli: jak będą współpracować z rządem, jak zamierzają używać weta, jak chcą reprezentować Polskę za granicą. Powinni zaprezentować swoją wizję, osobowość, wartości i sposób myślenia, a nie rzucać obietnicami, które i tak zależą od Sejmu, Senatu czy rządu.

Wyobraźmy sobie debatę, w której Rafał Trzaskowski tłumaczy, jak zamierza budować mosty między podzielonymi Polakami, albo Karol Nawrocki przedstawia, jak jego wizja zwierzchnictwa nad armią wpłynie na politykę bezpieczeństwa. Może Szymon Hołownia opowiedziałby, jak chce wykorzystać urząd prezydenta do promowania dialogu społecznego? Tego oczekują wyborcy – nie kolejnej awantury, ale pokazania, kim są i jak myślą kandydaci.

Czym jest debata w rzeczywistości?

Zamiast tego dostaliśmy spektakl, w którym kandydaci prześcigali się w obietnicach rodem z kampanii parlamentarnych. Trzaskowski obiecywał „nową Polskę otwartą na Europę”, jakby prezydent mógł zmieniać politykę zagraniczną bez rządu. Nawrocki zapewniał „obronę tradycyjnych wartości” i „twardą politykę wobec Rosji”, jakby miał moc decydowania o sankcjach czy misjach NATO. Mentzen posunął się jeszcze dalej, rzucając hasła o „obniżeniu podatków” – coś, co prezydent może co najwyżej sugerować, ale na pewno nie wprowadzić. To nie debata o prezydenturze, a polityczny freestyle, gdzie każdy obiecuje gruszki na wierzbie, byle tylko zdobyć punkty w sondażach.

Do tego dochodzi „obszczekiwanie”, jak celnie ujął to jeden z internautów. Zamiast rozmowy o wizji, mieliśmy festiwal oskarżeń: Trzaskowski wyciągał Nawrockiemu domniemane afery mieszkaniowe, Nawrocki odpowiadał kopertą z „dowodami” na niejasności w warszawskim ratuszu. Hołownia groził zerwaniem koalicji, a Mentzen prowokował wszystkich, rzucając hasła o „klapsach” czy „prorosyjskich sympatiach”. To nie jest debata – to reality show, w którym kandydaci walczą o uwagę widzów, a nie o pokazanie, jak będą pełnić urząd.

Dlaczego tak się dzieje?

Politycy wiedzą, że wyborcy rzadko zagłębiają się w konstytucję. Obietnice „tanich mieszkań” czy „silnej armii” brzmią chwytliwie, nawet jeśli prezydent ma na nie znikomy wpływ. Media też nie pomagają – zamiast pytać o konkrety dotyczące kompetencji prezydenta, wolą podkręcać emocje, bo to przyciąga widzów. W efekcie debata staje się teatrem, w którym liczy się nie wizja, a celna riposta czy memogeniczny moment.

Brakuje nam debaty, w której kandydaci pokazaliby, jak myślą, jakie wartości ich prowadzą i jak widzą siebie w roli prezydenta. Chcielibyśmy usłyszeć, jak Trzaskowski zamierza mediować w sporach politycznych, jak Nawrocki planuje budować autorytet Polski za granicą, czy jak Hołownia chce wykorzystać urząd do łagodzenia społecznych podziałów. Zamiast tego dostajemy 90-minutowy spektakl, w którym każdy chce być gwiazdą, a nikt nie pamięta o konstytucji.

Co z tego wynika?

Debata z 12 maja pokazała, że kampania prezydencka w Polsce to bardziej walka o wizerunek niż o urząd. Kandydaci obiecują rzeczy, których nie mogą zrealizować, bo wiedzą, że wyborcy kochają hasła, a nie szczegóły. Może czas, by media i my, widzowie, zaczęli wymagać od kandydatów rozmowy o tym, co prezydent naprawdę może? Bo na razie, zamiast wizji państwa, dostajemy wizję kolejnego odcinka politycznego serialu.

Co tam panie w polityce? Na razie więcej hałasu niż konkretów. Czekamy na drugą turę – może wtedy ktoś przypomni sobie, o co w tej prezydenturze chodzi.

Autor Rafał Chwaliński

By Redakcja

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts