Dwukadencyjność wójtów, burmistrzów i prezydentów – walka z układami czy ograniczenie demokracji?
W 2018 roku w Polsce wprowadzono przepis ograniczający liczbę kadencji wójtów, burmistrzów i prezydentów miast do dwóch. Choć rząd tłumaczył to potrzebą „rozmontowania zabetonowanej władzy” i walką z lokalnymi układami, wielu samorządowców i ekspertów wciąż poddaje to rozwiązanie w wątpliwość. Czy Polska samorządowa zyskała na tych zmianach, czy też straciła na stabilności i demokracji?
Kto i po co wprowadził dwukadencyjność?
Pomysł pojawił się w 2015 roku, gdy Prawo i Sprawiedliwość zapowiedziało w kampanii wyborczej wzmocnienie demokracji lokalnej. Pod kierownictwem Mariusza Błaszczaka Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji przygotowało projekt nowelizacji ustawy o samorządzie terytorialnym, a w styczniu 2018 roku Sejm przyjął ustawę. Nowe prawo wydłużyło kadencję włodarzy do pięciu lat, ale ograniczyło ich liczbę do dwóch.
Kazimierz Gwiazdowski z PiS tłumaczył, że zmiana miała na celu przeciwdziałanie „zabetonowaniu władzy” w gminach, gdzie lokalne media często są uzależnione od burmistrzów czy prezydentów. Miał to być sposób na rozbicie lokalnych układów. Jednak w rzeczywistości przepis ten był celem samym w sobie – umożliwiającym ówczesnej władzy szybszą wymianę osób na kluczowych stanowiskach w gminach i łatwiejsze przeprowadzanie wyborów do lokalnych władz.
Argumenty za i przeciw
Zwolennicy dwukadencyjności podkreślali, że ograniczenie kadencji zmusi włodarzy do większej efektywności – wiedząc, że mają ograniczony czas na działanie, mogą podejmować odważniejsze decyzje i dążyć do realizacji swoich wizji. Kazimierz Gwiazdowski wskazywał, że taka zmiana pozwoli samorządowcom zdobyć doświadczenie i przygotować się do kariery w sejmikach czy parlamencie.
Przeciwnicy natomiast alarmują, że przepis ten uderza w podstawy demokracji lokalnej i ogranicza samorządność. Grzegorz Cichy, burmistrz Proszowic, zaznaczał, że pierwsza kadencja to czas nauki, druga – działania, a dopiero kolejne pozwalają na realizację pełnych strategii. „Dwie kadencje to za mało”, podkreślał.
Tadeusz Piętka, wójt Ujsoł, mówi wprost: „To nonsens. To mieszkańcy powinni decydować, kogo i na jak długo chcą powołać. Mają do tego wszystkie instrumenty, w tym referendum”.
Prezydent Białegostoku Tadeusz Truskolaski również wskazywał, że to właśnie referendum daje obywatelom realny wpływ na władzę lokalną – posła przecież nie można odwołać, a wójta czy burmistrza tak.
Skutki i kontrowersje
W wyborach po wprowadzeniu zmian w 2018 roku 32% gmin zmieniło włodarzy, a w 2024 roku aż 39%. Jednak, jak zauważa wielu samorządowców, nie prawo, lecz wola mieszkańców powinna decydować o tym, kto zarządza gminą.
Problem polega na tym, że obecnie przepis ten rodzi liczne problemy, które uwidocznią się jeszcze mocniej w kolejnych wyborach. Burmistrzowie i wójtowie, kończący swoje drugie kadencje, będą zmuszeni walczyć o miejsca w powiatach, co stworzy nową grupę polityczną – nierzadko pełną ambicji, walki o władzę i niechęci. W wielu powiatach współpraca samorządowców jest trudna, a często niemożliwa. To indywidualiści, dla których stanowisko staje się celem samym w sobie. Oczywiście są też tacy, którzy wkładają ogrom pracy w rozwój gmin, ryzykując przy tym brak poparcia i krytykę za podejmowane decyzje.
W tej dyskusji brakuje podkreślenia najważniejszego aspektu – ograniczenie liczby kadencji to de facto ograniczenie samorządności. To mieszkańcy co pięć lat stają przed urną wyborczą, aby oddać głos na osobę, której ufają i którą uważają za godną pełnienia urzędu. Jeśli ktoś się nie sprawdzi, zawsze można ogłosić referendum.
Polityczne wywracanie tego, co działało dobrze, jest zawsze szkodliwe i destabilizujące. Wprowadzenie dwukadencyjności nie uderza tylko w konkretne osoby piastujące urząd, ale także w obywateli, ograniczając ich prawa i możliwość decydowania, nawet w najdrobniejszych kwestiach.
Autor: Rafał Chwaliński
Źródło: PortalSamorzadowy.pl