Granica polsko-niemiecka, zazwyczaj spokojna linia na mapie, zamieniła się w ostatnich dniach w arenę niepokoju. Samozwańcze grupy, które z dumą nazywają siebie „patriotami”, postanowiły wziąć sprawy w swoje ręce. W imię obrony ojczyzny zatrzymują samochody, legitymują podróżnych, sieją strach. Ich działania, podszyte nadmiarem adrenaliny i poczuciem misji, budzą pytanie: czy to odwaga, czy może chaos, który pcha nas wszystkich w stronę niebezpiecznego podziału?
Te grupy, uzbrojone w kamizelki odblaskowe i pewność siebie, działają pod hasłem „ochrony granic”. Ale przed kim? Przed migrantami, przed sąsiadami, a może przed własnymi lękami? Ich metody – wyskakiwanie przed maski samochodów, groźne okrzyki, nieuprawnione kontrole – przypominają bardziej scenariusz filmu akcji niż odpowiedzialne obywatelskie zaangażowanie. Premier Tusk zapowiedział tymczasowe kontrole graniczne od 7 lipca 2025 roku, a Straż Graniczna i Żandarmeria Wojskowa mają wzmocnić swoje działania. Ale czy to nie jest reakcja spóźniona, gdy samozwańcze patrole zdążyły już zasiać ziarno niepokoju?
W tych działaniach jest coś głęboko niepokojącego – nie tylko ze względu na ich nielegalność, ale także na to, co mówią o nas jako społeczeństwie. Kiedy grupa ludzi czuje, że może zastąpić państwo, ignorując prawo i profesjonalne służby, rodzi się pytanie: gdzie kończy się patriotyzm, a zaczyna anarchia? Te patrole, jak stado napędzone testosteronem, szukają konfrontacji. Nie chodzi im o dialog czy rozwiązywanie problemów, lecz o pokaz siły. A strach, który sieją, nie jest przypadkowy – to narzędzie, które ma zmusić innych do uległości.
Historia uczy, że zło często triumfuje, gdy dobro jest zbyt ostrożne, zbyt skłonne do „niezaogniania”. Rząd, choć podjął kroki, wydaje się działać z opóźnieniem, jakby bał się nazwać rzeczy po imieniu. Samozwańcze patrole to nie „obrońcy granic”, lecz grupy, które łamią prawo i destabilizują porządek. Minister Sikorski nazwał sytuacje „psychozą”, co oddaje sedno sprawy – ich działania bardziej przeszkadzają, niż pomagają. Straż Graniczna, która prowadzi operację „Most”, jasno podkreśla, że nie potrzebuje takich „pomocników”. Dlaczego więc pozwala się im działać przez tygodnie, zanim pojawią się zdecydowane reakcje?
To nie jest problem tylko granicy. To problem naszego społeczeństwa, które zbyt łatwo daje się porwać emocjom. Te grupy nie reprezentują wszystkich Polaków, ale ich bezkarność może sprawić, że ich narracja zyska zwolenników. Każde wyskoczenie przed samochód, każde groźne spojrzenie to krok w stronę podziału – na „nas” i „ich”, na tych, którzy „bronią”, i tych, którzy „zdradzają”. Taki podział jest trucizną, która zatruwa wspólnotę.
Co zatem robić? Po pierwsze, państwo musi pokazać, że granica jest pod kontrolą profesjonalnych służb. Straż Graniczna, policja, Żandarmeria Wojskowa – to one mają monopol na działanie w takich sytuacjach. Po drugie, potrzebna jest jasna komunikacja: samozwańcze patrole to nie bohaterowie, lecz problem. Mandaty, a w razie potrzeby aresztowania, powinny ostudzić ich zapał. Po trzecie, społeczeństwo musi usłyszeć, że nietolerancja i strach nie są rozwiązaniami. Edukacja, dialog, a nie krzyk i groźby – to one budują silne państwo.
Granica polsko-niemiecka nie potrzebuje samozwańczych szeryfów. Potrzebuje spokoju, porządku i zaufania do tych, którzy mają prawo i obowiązek jej strzec. Jeśli pozwolimy, by strach i chaos wzięły górę, przegramy wszyscy – nie z powodu migrantów, lecz z powodu naszej własnej niezdolności do opanowania emocji. Czas, by państwo podniosło pięść – nie po to, by zaogniać, lecz by przypomnieć, że prawo jest jedno dla wszystkich.
Autor: Rafał Chwaliński