Jan Tadeusz Stanisławski, mistrz językowego żartu, kpił kiedyś z określenia „fakt autentyczny”. Dla niego było to śmieszne pleonazmy, coś jak „wymiana wzajemna” – bo przecież fakt sam w sobie powinien być prawdziwy. Po co więc dodawać „autentyczny”?
Minęły lata i oto okazało się, że Stanisławski miał rację – język dogania rzeczywistość. Tyle że w sposób, którego nawet on pewnie by nie przewidział. W epoce internetu, trollowania i Facebooka, słowo „fakt” przestało wystarczać. Zbyt często okazuje się półprawdą, zmanipulowanym nagłówkiem, fałszywym screenem albo wyrwaną z kontekstu wypowiedzią.
Dziś „fakt autentyczny” stał się więc nie śmieszną nadwyżką słowną, lecz koniecznym podkreśleniem. To taki językowy stempel: „sprawdzone, niepodważalne, nie fejknęliśmy tego dla lajków”. W świecie, gdzie przecinek lub brak spójnika potrafią całkowicie zmienić sens zdania, a ludzie reagują częściej na emocję niż treść, potrzebne są takie podkreślenia.
Można powiedzieć, że to nasza obrona przed lenistwem intelektualnym – przed tym, że zamiast czytać uważnie, klikamy w komentarz i oceniamy po tytule. Facebookowa publiczność zadowala się „prawdą na szybko”, bo „już wszystko wie” i może pseudo-merytorycznie się odnieść. A jednak gdzieś w tle pozostaje tęsknota za faktem, który nie jest ani półprawdą, ani zmanipulowaną opinią. Za faktem – autentycznym.
I choć Stanisławski z uśmiechem mówiłby, że to przecież wciąż tautologia, my wiemy już jedno: w świecie, w którym „fakty” bywają kłamstwem, „fakt autentyczny” naprawdę ma sens.
Autor: Rafał Chwaliński