Pamiętam czasy, gdy w portfelu miałem miliony. Dosłownie. W sklepie zwykły chleb kosztował 10 tysięcy, a większe zakupy oznaczały plik banknotów spięty gumką recepturką. Dopiero denominacja w 1995 roku zdjęła z nas ciężar zer i sprawiła, że „100 000 zł” nagle stało się dziesięcioma złotymi. Nie wszyscy to pamiętają, a młodsze pokolenia patrzą na te kolorowe papierki jak na relikty muzealne.
Dziś, gdy słyszę strachy, że wejście do strefy euro wywoła katastrofę finansów Polaków, uśmiecham się pod nosem. Historia uczy, że większym zagrożeniem niż sama waluta, jest inflacja – i to nie ta euro strefowa, lecz nasza własna, narodowa. Przypomnę fakty: gdy Platforma Obywatelska oddawała władzę w 2015 roku, Polska miała deflację – ceny faktycznie spadały. Potem przyszły rządy PiS i z deflacji wjechaliśmy prosto w kilkunastoprocentową inflację. To nie euro podniosło ceny chleba, masła czy kredytów. Zrobiła to polityka wewnętrzna, rozdawnictwo bez pokrycia i chaos gospodarczy.
Złotówka nie jest świętością. To tylko umowny papierek, taki sam jak te banknoty z 1994 roku, na których widniało 2 miliony złotych, a które dziś byłyby warte równowartość obiadu w barze mlecznym. Strefa euro może nam przynieść stabilizację, niższe koszty wymiany walut, tańsze kredyty i większe bezpieczeństwo gospodarcze. Wcale nie oznacza, że jutro za bułkę zapłacimy pięć euro. To tylko straszak polityków, którzy wolą trzymać ludzi w niepewności.
Patrząc wstecz, śmieję się z tamtych „milionów w portfelu”. Były bezwartościowe tak, jak dziś bezwartościowe są niektóre argumenty, że „euro zniszczy Polskę”. Prawdziwym zagrożeniem jest inflacja, populizm i brak odpowiedzialności za finanse publiczne. Waluta to tylko narzędzie – liczy się to, kto i jak jej używa.