Kiedyś mawiano: „Podzielmy się sprawiedliwie jak bracia”. Brzmiało pięknie, niemal biblijnie. Ale zaraz ktoś dodawał: „O nie – podzielmy się każdy po połowie”. I nagle z romantycznej „sprawiedliwości” robiła się chłodna matematyka. Prawo wchodziło na scenę, odbierając złudzenie, że da się każdemu według potrzeb, oczekiwań czy marzeń.
To jest właśnie sedno problemu. Sprawiedliwość jest subiektywna – dla jednego oznacza równe części, dla drugiego większy kawałek, bo „bardziej się napracował”, dla trzeciego wyrównanie dawnych krzywd. A prawo próbuje narzucić jedną regułę, która ma działać zawsze – niezależnie od tego, kto akurat czuje się pokrzywdzony lub uprzywilejowany.
Populiści od wieków wiedzą, że łatwiej trafić do ludzi, gdy mówi się o „sprawiedliwości”. To emocja, a nie reguła. Marks i Engels obiecywali sprawiedliwość społeczną, wyrównanie szans, koniec wyzysku. Brzmiało pięknie – w praktyce skończyło się dyktaturą, bo prawo zostało podporządkowane jednej grupie, która uważała, że to ona wie, co jest sprawiedliwe.
I tu dochodzimy do paradoksu dzisiejszej demokracji. Prawo i demokracja są dla ludzi, którzy chcą myśleć, czytać, wyciągać wnioski. A dyktatura jest dla tych, którzy wolą prosty slogan: „Damy wam sprawiedliwość”. Wtedy zamiast obywateli mamy wyborców, zamiast wspólnoty – klientelę.
Ale jest jeszcze coś gorszego – pozory demokracji. To stan, w którym mamy wybory, partie, samorządy, a nawet stowarzyszenia, ale wszystko działa jak teatrzyk. Niby każdy może się zaangażować, niby każdy ma głos, ale realnie reguły są ustawione przez tych, którzy trzymają władzę. I to oni decydują, co jest „sprawiedliwe”. Wtedy prawo staje się atrapą, a demokracja – kulisami dla dyktatury w garniturze.
A skąd się bierze ta akceptacja bylejakości? Stąd, że wielu obywateli nie wnika. Nie pyta: skąd się wzięło to prawo? Dokąd zmierza ta „sprawiedliwość”? Nie czyta, nie analizuje, bierze komunikaty na wiarę. W ten sposób rodzi się społeczne przyzwolenie na fasadę, na demokrację, która tylko wygląda, ale nie działa.
Dlatego prawdziwa szkoła demokracji zaczyna się nie od sejmu i parlamentu, ale od najprostszych wspólnot – od samorządów, stowarzyszeń, życia społecznego. Tam uczymy się, że „sprawiedliwie” nie zawsze znaczy „po równo”, a „po równo” nie zawsze znaczy sprawiedliwie. Tam dojrzewa rozumienie, że prawo nie jest po to, żeby wszystkim dogodzić, tylko po to, by chronić reguły gry.
I może to jest właśnie najtrudniejsze – nauczyć się, że demokracja nie polega na wiecznym poszukiwaniu sprawiedliwości, ale na mozolnym przestrzeganiu prawa.
Autor: Rafał Chwaliński