Kiedyś warchoł kojarzył się z szlachcicem, który zamiast myśleć o wspólnym dobru, wrzeszczał na sejmiku, blokował uchwały i tłukł się szablą w karczmie. Dziś, warcholstwo nosi garnitury, siedzi w ławach sejmowych, przewija się w komentarzach internetowych i potrafi zatruć każdą rozmowę sąsiedzką.
Wspólny mianownik? Ego. Chęć pokazania, że „ja mam rację”, nawet jeśli w efekcie wszyscy toną w błocie.
Polityczne wydanie warcholstwa
W Sejmie – warcholstwo to krzyk zamiast rozmowy, obrażanie zamiast argumentu. Poseł wstaje, wali pięścią w pulpit, rzuca hasło o zdradzie, o „tamtych” i wychodzi zadowolony. Kamery złapały, wyborcy zobaczą. Państwo? Demokracja? Nieważne. Liczy się „show”.
Najgorsze jest to, że ten styl przesiąka w dół. Do samorządów, do gminnych rad, a nawet na zebrania wspólnot mieszkaniowych. Tam też pojawia się warchoł, który nie rozmawia, tylko dominuje.
Społeczne wydanie warcholstwa
Warcholstwo to także codzienność. Kierowca, który wyprzedza na trzeciego i jeszcze zatrąbi, bo „jemu się spieszy”. Klient w kolejce, który wykrzyczy kasjerce, że „za wolno pracuje”. Internauta, który zamiast rozmawiać – wyzywa.
Czyli wszędzie tam, gdzie znika wspólnota, a pojawia się „moja racja jest najważniejsza”.
Warcholstwo jako styl bycia
Problem polega na tym, że warcholstwo stało się modne. Agresja sprzedaje się w telewizji. Krzyk w mediach społecznościowych zbiera lajki. W polityce – daje popularność. A w życiu codziennym? Nagradzane jest tym, że inni wolą spuścić głowę, niż wdawać się w pyskówkę.
Felietonowa pointa
Może warcholstwo to nasza narodowa choroba – od szlacheckiego liberum veto po współczesne „nie, bo nie”. Ale warto pamiętać, że warchoł rośnie w siłę tylko wtedy, gdy milczymy. Gdy pozwalamy mu krzyczeć.
Paradoksalnie, lekarstwem na warcholstwo jest coś, co brzmi banalnie: cierpliwa rozmowa i konsekwencja. Brzmi nudno? Pewnie tak. Ale jak pokazuje historia – każde państwo, każda społeczność, w której rządzą warchoły, kończy w ruinie.
Autor: Rafał Chwaliński