Czy naprawdę przez setki lat coś się zmieniło? Średniowieczni rajcowie Wrocławia, którzy potrafili wyprawić wesele córki burmistrza z miejskiego skarbca, różnią się tak bardzo od dzisiejszych urzędników i radnych? Mechanizm, choć przybrał nową formę, pozostał niepokojąco podobny.
Współczesny układ nie zawsze pachnie gotówką. Czasem to wzajemne przysługi, czasem poparcie w wyborach, czasem stanowisko dla kogoś z rodziny. Logika „ja tobie – ty mnie” jest ponadczasowa. A publiczne pieniądze – dziś budżet gminy, fundusze unijne czy granty – zawsze kuszą, by sięgnąć po nie nieformalnie.
Każdy obywatel zna te historie: firma, która wygrywa przetargi, przypadkiem robi też remont u urzędnika. Pracownik samorządu, który dziwnym trafem jeździ autem użyczonym przez lokalnego przedsiębiorcę. Radny, który głosuje „jak trzeba”, a jego dziecko nagle znajduje zatrudnienie w gminnej instytucji. Formalnego dowodu brak, ale całość pachnie tak mocno, że trudno mówić o przypadku.
Najbardziej bezczelne nie jest nawet to, że takie praktyki istnieją. Najbardziej bezczelne jest poczucie bezkarności. Bo przecież – kto udowodni? Kto się odważy? Kto z mieszkańców będzie miał czas, by wertować dokumenty, śledzić przetargi, pisać skargi?
I tu pojawia się odpowiedzialność radnych. Zbyt często słyszymy: „To burmistrz, to dyrektor, to urzędnicy”. A przecież mandat radnego to nie tylko przycisk „za” i „przeciw”. To obowiązek kontroli, stawiania pytań, sprawdzania, czy gmina działa uczciwie. Prawo zna precedensy, w których samo uczestnictwo w grupie, która dopuszcza się nadużyć, obciąża wszystkich jej członków. Bo mogli zapobiec, mogli się sprzeciwić, mogli odejść. Jeśli tego nie robią, są współodpowiedzialni.
Radni startujący z komitetu wyborczego burmistrza lub wójta biorą na siebie szczególny ciężar. Skoro dali się wpisać do tej drużyny, to ich obowiązkiem jest nie tylko lojalność wobec wyborców, ale i czujność wobec lidera. Milczenie w obliczu nadużyć czy lenistwa władzy oznacza przyzwolenie. A przyzwolenie to współudział.
Dlatego pytanie, które każdy mieszkaniec powinien sobie zadać, brzmi: czy moja gmina jest rzeczywiście uczciwa, czy tylko wygląda na uczciwą? Czy pieniądze publiczne wydaje się w interesie mieszkańców, czy w interesie układów? I czy radni, których wybraliśmy, stoją po naszej stronie, czy chowają się za plecami burmistrza?
Historia uczy, że władza i pieniądz od wieków kuszą do nadużyć. Ale historia daje też inną lekcję – że im głośniej obywatele patrzą władzy na ręce, tym trudniej układom kwitnąć w ciszy.